Dziś przedruk, za zgodą autorki, tekstu o przedszkolu holenderskim. Autorem jest Gosia (mama Jagody), a tekst został opublikowany na blogu "O tym, że". Miłej lektury:
Jeśli mam być szczera, to w temacie holenderskiego przedszkola
zaskoczyło mnie praktycznie wszystko... Po dwóch latach nie dziwi mnie
już prawie nic ;) Znaczy – aklimatyzuję się!
Na początku dziwiło mnie, że każdy, kto odkrywał powiększający się
brzuch, praktycznie od razu zaczynał temat żłobko-przedszkola, że trzeba
je organizować jak najszybciej! Parę miesięcy później okazało się, że
faktycznie kryterium wyboru przedszkola dla Jagody będzie jedno – wolne
miejsce ;) Ok, dla ścisłości, miałam jeszcze jedno malutkie kryterium…
By dziecięca toaleta była za zamykanymi drzwiami, w osobnym
pomieszczeniu, nie tam gdzie wszyscy się bawią i jedzą. Tak, tak, tu
lepiej nie uruchamiać wyobraźni… Ale przejdźmy do konkretów.
Holenderskie dzieci do żłobko-przedszkoli zaczynają chodzić bardzo
wcześnie. Urlop macierzyński jest brutalnie krótki, tylko 16 tygodni,
obowiązkowo zaczynany na dwa do czterech tygodni przed terminem porodu.
Łatwo więc wyliczyć, że dzieciaczki „usamodzielniają” się
mając zwykle trzy-cztery miesiące. Oczywiście niektóre mamy poświęcają
się macierzyństwu, ale jednak zdecydowana większość wraca do pracy od
razu. O miejsce jest trudno, pierwszeństwo ma rodzeństwo dzieci będących
już w żłobku, a że rodziny holenderskie są bardzo rozwojowe, na miejsce
czeka się rok, albo i dłużej. Przyjmowane są dzieci od zera (dokładnie
szóstego tygodnia życia) do lat czterech (szkoła jest obowiązkowa dla
pięciolatków). Jagoda poszła do żłobka „późno”,
bo tuż przed pierwszymi urodzinami (teraz ma trzy latka). Chodzi do
grupy z dziećmi w wieku do czterech lat, wzorowanej na modelu rodzinnym – dzieci
wychowują się razem, jak rodzeństwo, obok siebie. I muszę przyznać, że
faktycznie fajna to sprawa. Starsze dzieci uczą się uważać, opiekować i
zwracać uwagę na niemowlaczki, np. nie można biegać w salce, bo łatwo
nadepnąć małego pełzaczka ;) Niemowlaki natomiast uczą się, obserwując
dzieci już chodzące, uczą się zachowania przy stole, dyscypliny,
szybciej też podejmują próby wstawania... Gdy byłyśmy w przedszkolu
pierwszego dnia, Jagula rozpłakała się na widok hałasujących
czterolatków, wtedy dzieci poprzynosiły jej książeczki, zabawki i
rozśmieszały ją bawiąc się w: – A kuku! To był naprawdę uroczy widok :)
Są też grupy dla dzieci w podobnym wieku (do lat dwóch i od dwóch do
czterech). W jednej grupie jest zapisanych maksymalnie 16 dzieci, na
stałe są trzy panie, jednego dnia są zwykle dwie razem. Nigdy nie ma 16
dzieci równocześnie, bo rzadko które dziecko chodzi do przedszkola
cztery dni w tygodniu (jak Jagoda), zwykle przychodzą na trzy lub tylko
dwa dni. Rodzice wykorzystują różne przywileje, pracują na niepełne
etaty, są tu specjalne dni – Mama
/ Papa Dag, czyli dzień wolny z dzieckiem, różnie regulowane w różnych
firmach, ale jest to standard i nikogo nie dziwi, gdy matka nie pracuje
pięć dni w tygodniu. Chyba warto zaznaczyć, że z tego przywileju chętnie
też korzystają holenderscy ojcowie. Co ciekawe, nie znam żadnego
polskiego taty (z tych tutejszych), który wykorzystywałby swój Papa Dag
(tak, tak – nawet tata Jagody, niestety...)!
Przedszkole jest czynne od 7.30 do 18.00, oprócz dni świątecznych (w
Holandii to tylko kilka dni w roku). W wakacje często zmieniają się
panie w grupie, czasem nawet dochodzą z innych filii. Koszty za
żłobko-przedszkole są wysokie, średnio 6.50 euro za godzinę (w
placówkach prywatnych też). Na szczęście państwo dofinansowuje
przedszkola (gdy rodzice pracują), a wysokość dofinansowania zależy od
wysokości zarobków opiekunów i jest bardzo różna.
Posiłki są przygotowywane przez panie i razem z dziećmi jedzone przy
jednym dużym stole. Maluszki siedzą na wysokich krzesełkach, dzieci
starsze na ławkach. Rozkład posiłków i ich jakość pozostawia wiele do
życzenia, ale sprawdza się i nie ma problemu, że dzieci nie jedzą.
Jedzą, bo inaczej będą głodne ;) Tak jak zresztą do wszystkiego, w
przypadku jedzenia panuje tu totalny luz. Je to je, nie to nie.
Pierwszym posiłkiem o 9.30 są owoce i sok jabłkowy (z koncentratu). Duży
talerz z kawałkami różnych owoców przechodzi od dziecka do dziecka,
każde wybiera kawałek i podaje dalej. I tak kilka rundek. Jabłka,
pomarańcze, banan, kiwi, gruszki – ze
skórkami. Około południa jest lunch. Praktycznie taki sam każdego dnia.
Dziecko wybiera do picia zimne mleko albo maślankę, a pani przygotowuje
kanapkę. Do wyboru różne pyszności: ser topiony albo żółty, pasztetowa,
miód, dżem, masło orzechowe, appelstroop (słodki syrop z
jabłek), do tego margaryna i więcej grzechów nie pamiętam ;) Od święta
pojawia się ogórek, papryka, czasem tosty z serem. Oczywiście panie
jedzą razem z dziećmi, nie ma specjalnych osób do pomocy. Ewentualnie,
gdy trzeba jakieś niemowlę karmić i brakuje rąk, wtedy nawet pani
sprzątająca łapie za butlę ;) Ostatnim posiłkiem, w sumie przekąską,
jest wafel ryżowy (np. z serkiem topionym), herbatniki albo krakersy
(coś w stylu chlebków Wasa), do picia sok jabłkowy. Niestety dzieci nie
dostają w ciągu dnia ciepłego picia i posiłków. Między 13.00 a 15.00
jest przerwa na sen, nieobowiązkowa, ale większość dzieci w wieku Jagody
śpi, chociaż godzinkę. Dzieci śpią w naprawdę chłodnym (naprawdę!)
pokoju, niemowlaczki często na dworze w wózkach lub specjalnych budkach – wyglądających
jak klatki dla ptaków (chyba nie trzeba dodawać, że temperatura na
dworze nie ma tu większego znaczenia). Na szczęście rodzic decyduje, czy
w ogóle podoba mu się ten pomysł .
W przedszkolu nie ma zajęć dodatkowych (myślę, że gdybym zapytała
dyrektorkę o zajęcia dodatkowe, zupełnie nie wiedziałaby, o czym mówię
;) Przedszkole nastawione jest na swobodną zabawę, nie na edukację. A
jeśli już to bardziej na naukę samodzielności. Ogólnie zajęć kreatywnych
jest zdecydowanie mniej niż w polskich przedszkolach, choć dużo układa
się drewnianych puzzli, sporo rysuje, lepi z ciastoliny. Są tematy, o
których się z dziećmi rozmawia, coś tam robi a propos np. zwierząt,
wiosny, czy rodzenia dzieci ;) Ale bardziej w tle, nic na siłę. Nie
siada się na dywanie (aaa nie ma dywanu!), gdy pani proponuje jakąś
zabawę, kto chce się bawi, reszta robi co chce. Gdy pani czyta
książeczkę, kto chce obsiada ją, słucha, przewraca strony, reszta robi
co chce. Dzieci bawią się tu czym chcą, z kim chcą, jak chcą. Mają do
dyspozycji zabawki, książki, ale i sprzęty domowe (np. starą klawiatura
do komputera, telefony, łyżki, butelki z kolorowymi płynami, chochle
itp). Dzieci mogą nawet wędrować do sąsiednich grup, co ciocie
komentują: – U sąsiada trawa zawsze bardziej zielona...
Najważniejszym miejscem zabawy i tak jest podwórko. Teren duży, są
pagórki, zjeżdżalnie, kilka piaskownic, mostek. Ogólnie dość
niebezpieczny. Dla jednych po prostu nieprzystosowany, dla innych
prawdziwe pure nature ;) Stare opony do zabawy i metalowe retro rowerki. Na dworze spędza się prawie każdą wolną chwilę. Gdy ciepło – praktycznie całe dnie, gdy mocno pada lub wieje – troszeczkę mniej ;)
To co w holenderskim przedszkolu najbardziej rzuca się w oczy polskiej
mamie, to luz w zajmowaniu się dziećmi, luz graniczący mocno z
niezajmowaniem się nimi w ogóle. Panie są, ale trochę jakby ich nie
było. I bałagan, nieład, porozrzucane zabawki, kaloszki. Ogólnie
sajgonik. I jeszcze dzieci jedzące piasek na dworze, umorusane i
zasmarkane. Maluch może przeciągnąć przez pół podwórka gałąź większą od
siebie, mijając panie, one tylko schodzą mu z drogi (ja w tym czasie
rzucam się, by przesunąć Jagodę, która jeszcze nie chodzi, z pola
rażenia). Dziecko, jak usiądzie na ziemi, to siedzi. Gdy wpadnie do
kałuży, to mokre jest do momentu, aż ktoś wreszcie się zorientuje, itd.
Panie zdecydowanie nie latają ze ściereczką wycierając buźki ;) To jest
to, co mocno dziwi i bulwersuje. I niestety trzeba się do tego
przyzwyczaić. Choć luz ten pociąga za sobą czasem nieprzyjemne
konsekwencje, np. szukanie dziecka po całym przedszkolu (nie zdarzyło
się Jagodzie, ale znam kilka takich historii)…
Z drugiej strony podoba mi się, że na dzieci się nie krzyczy, rozmawia
się z nimi i tłumaczy. Siła spokoju! Gdy jakieś łobuzuje przy stole,
idzie przemyśleć sprawę na kanapę, potem wraca. Wszystko załatwia się na
spokojnie. Nie ma rygoru, ale też dzieci, które w żłobku wychowują się
prawie od urodzenia, szczególnej dyscypliny nie potrzebują, wiedzą jakie
są zasady i wierzcie lub nie – stosują się.
Kiedyś zapytałam ciocię N., jak to robi, że 12 dzieci (w różnym wieku!)
siedzi grzecznie przy stole, praktycznie bez pisknięcia i czeka aż ona
sama naleje każdemu sok i poda krakersy... Ona zdziwiona odpowiedziała
tylko: – No siedzą, bo wiedzą, że zaraz dostaną jeść ;) Czyż to nie jest banalnie proste?
Nasze przedszkole... Lubię i nie lubię. Jagoda często wraca w
zmienionych ciuchach, a w woreczku czekają na mnie niewiarygodnie mokre i
ubłocone rajtuzki, nieraz ubłocone i mokre jest prawie wszystko…
Najpierw się wściekam. Potem myślę: – No
i co w tym złego? Spokojnie! Widać miała ubaw po pachy! Wiem, że miała!
No przecież nie będzie całe życie po kałużach skakać... Ale kto wie,
może właśnie dzięki takiemu podejściu – bez
stresu, będzie bez oporów całe życie po kałużach skakać? W chwilach
zwątpienia myślę, że i tak najważniejsze jest to, jak Ona tam się czuje.
A widzę, że czuje się dobrze, swobodnie... I radosna jest jak w domu!
Dziękuję Gosi za zgodę na przedruk tego ciekawego tekstu.
Zobacz też o Holandii:
* najpopularniejsze imiona męskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013
* najpopularniejsze imiona żeńskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013
* nazwiska holenderskie
niedziela, 9 czerwca 2013
piątek, 7 czerwca 2013
Chodzą ulicami ludzie
W poprzednich latach pisałem (tu i tu) o tradycji marszów w Holandii. Holenrzy, mimo iż żyją na kupie i nie mogą ani chwili odpocząć od towarzystwa, zbierają się co roku na czterodniowe marsze, które mają wersję całodzienną (dystanse ok. 20-50 km dziennie) w maju oraz wieczorną w czerwcu. W Haarlemie akurat teraz (4-7 czerwca) są te cztery wieczory. Trasy są następujące: 5 km co wieczór z limitem wieku 5 lat, 10 km co wieczór z limitem wieku 8 lat i 15 km każdego wieczora dla uczestników od 14 lat. Akurat wczoraj było mi dane iść dokładnie trasą spaceru 5-kilometrowego, tylko że w przeciwną stronę, co nie było takie łatwe. Inna sprawa, że kolumna marszu na trasie 5 km była rozciągnięta na ponad 2 km :) Wśród uczestników zdecydowanie dominowały dzieci, te poniżej limitu wieku w wózkach.
Trzeba przyznać, że w tym roku pogoda Holendrom wybitnie dopisała. W czasie, gdy w Polsce, Czechach, Austrii jest nie tak ciepło, a ciągle padające deszcze podowują powodzie , na zachodzie Europy od kilku dni jest bezchmurne niebo, pełne słońce i bardzo ciepło, z temperaturą do 25 stopni, co na wybrzeżu Holandii bardzo rzadko się zdarza. Niedawno słyszałem taki żart: "Bardzo lubię lato w Holandii i nie mogę się doczekać tego jednego dnia w roku", w którym jest sporo prawdy, bo ładna pogoda zdarza się w styczniu, maju czy październiku, a lipiec i sierpień, przynajmniej od kilku lat, bywają zazwyczaj deszczowe, pochmurne i nie za ciepłe.
Trzeba przyznać, że w tym roku pogoda Holendrom wybitnie dopisała. W czasie, gdy w Polsce, Czechach, Austrii jest nie tak ciepło, a ciągle padające deszcze podowują powodzie , na zachodzie Europy od kilku dni jest bezchmurne niebo, pełne słońce i bardzo ciepło, z temperaturą do 25 stopni, co na wybrzeżu Holandii bardzo rzadko się zdarza. Niedawno słyszałem taki żart: "Bardzo lubię lato w Holandii i nie mogę się doczekać tego jednego dnia w roku", w którym jest sporo prawdy, bo ładna pogoda zdarza się w styczniu, maju czy październiku, a lipiec i sierpień, przynajmniej od kilku lat, bywają zazwyczaj deszczowe, pochmurne i nie za ciepłe.
wtorek, 14 maja 2013
Holenderskie nazwiska - historia
O koronacji i nowym królu Holandii było dużo w polskich mediach, a nic innego się w Holandii nie działo, więc trzeba znaleźć jakiś inny temat :) Kilka lat temu pisałem o holenderskich nazwiskach. Sama lista najpopularniejszych nazwisk nie zmieniła się bardzo, ale warto wspomnieć, skąd w ogóle w Holandii wzięły się nazwiska i dlaczego niektóre z nich są dość śmieszne, nawet dla samych Holendrów. Warto tu dodać, że generalnie na zachodzie Europy ludzie noszą czasem dziwne nazwiska, ale jakoś to ludzi nie śmieszy, np. jeden z byłych niemieckich polityków, Helmut Kohl, ma nazwisko, które po polsku znaczy "kapusta" :)
Najpierw małe tło historyczne: w roku 1795 wojska rewolucyjnej Francji zajęły ówczesną Holandię. W 1806 Napoleon Bonaparte na tronie Holandii posadził swojego brata Ludwika Bonapartego, a w 1810 anektował całe Niderlandy do Francji. Francuzi wprowadzili wiele reform, jedną z nich było wprowadzenie w 1811 roku obowiązku posiadania nazwiska. W tym czasie nazwiska (związane z rodem) posiadała głównie arystokracja. Większość kraju jednak, często niepiśmienna, używała imion oraz dodatkowo przezwisk czy dodatkowych określeń pozwalających na identyfikację: np. Jansens (syn Jana), van Zeeland (z Zelandii), van Dijk (z grobli/tamy),
van der Zee (znad morza) itp. Wiele z tych określeń w sposób naturalny stało się nazwiskami i niektóre z nich są wciąż bardzo popularne do dziś.
Dla niektórych jednak Holendrów wymóg posiadania nazwiska był idiotycznym wymysłem okupanta i byli oni pewni, że wkrótce Holandia wyzwoli się i anuluje wszystkie takie, według nich bzdurne, zmiany. Dlatego oni, czasem dla żartu, czasem jako wyraz buntu czy niechęci dla okupanta, przybierali dość dziwne nazwiska: Pottjebier (szklaneczka piwa), Deurnat (mokre drzwi?), Snip (kiep), Kleinvogel (mały ptak), Vettevogel (tłusty ptak), Piest (siuśki), Scholier (uczeń),Vroegrijp (przedwczesny), Schmertz (pech/kupa), Onrust (zamieszki/niepokój) itp. Wkrótce, bo w 1813, po klęsce Napoleona pod Lipskiem, Holandia ogłosiła niepodległość, ale nazwiska zostały. Dlatego, jak spotkacie Holendra o nazwisku Piest, postarajcie się nie uśmiechać znacząco :)
A powyżej, z całkowicie innej beczki, widoczek sprzed roku z Amsterdamu.
Najpierw małe tło historyczne: w roku 1795 wojska rewolucyjnej Francji zajęły ówczesną Holandię. W 1806 Napoleon Bonaparte na tronie Holandii posadził swojego brata Ludwika Bonapartego, a w 1810 anektował całe Niderlandy do Francji. Francuzi wprowadzili wiele reform, jedną z nich było wprowadzenie w 1811 roku obowiązku posiadania nazwiska. W tym czasie nazwiska (związane z rodem) posiadała głównie arystokracja. Większość kraju jednak, często niepiśmienna, używała imion oraz dodatkowo przezwisk czy dodatkowych określeń pozwalających na identyfikację: np. Jansens (syn Jana), van Zeeland (z Zelandii), van Dijk (z grobli/tamy),
van der Zee (znad morza) itp. Wiele z tych określeń w sposób naturalny stało się nazwiskami i niektóre z nich są wciąż bardzo popularne do dziś.
Dla niektórych jednak Holendrów wymóg posiadania nazwiska był idiotycznym wymysłem okupanta i byli oni pewni, że wkrótce Holandia wyzwoli się i anuluje wszystkie takie, według nich bzdurne, zmiany. Dlatego oni, czasem dla żartu, czasem jako wyraz buntu czy niechęci dla okupanta, przybierali dość dziwne nazwiska: Pottjebier (szklaneczka piwa), Deurnat (mokre drzwi?), Snip (kiep), Kleinvogel (mały ptak), Vettevogel (tłusty ptak), Piest (siuśki), Scholier (uczeń),Vroegrijp (przedwczesny), Schmertz (pech/kupa), Onrust (zamieszki/niepokój) itp. Wkrótce, bo w 1813, po klęsce Napoleona pod Lipskiem, Holandia ogłosiła niepodległość, ale nazwiska zostały. Dlatego, jak spotkacie Holendra o nazwisku Piest, postarajcie się nie uśmiechać znacząco :)
A powyżej, z całkowicie innej beczki, widoczek sprzed roku z Amsterdamu.
wtorek, 9 kwietnia 2013
Czytelnictwo
Dzisiejszy wpis może być bolesny dla niektórych czytelników. Nie tak dawno media w Polsce omawiały badania, z których wynika, że ponad 60% Polaków w roku 2012 nie przeczytało ani jednej książki. Czytelnictwo (a raczej jego brak) na tym poziomie utrzymuje się zresztą co najmniej 10 lat. W Holandii wygląda to zupełnie inaczej, więc postanowiłem trochę przybliżyć temat.
Niestety nie udało mi się znaleźć żadnych świeżych danych, ale wiem, że w roku 2008 prawie dokładnie 90% mieszkańców Holandii przeczytało choć jedną książkę. Najczęściej czytane książki to beletrystyka, najczęściej fikcja literacka, w tym sporo horrorów i fantastyki. Co ciekawe, najczęściej czyta się lokalnych autorów, a literatura niderlandzka nie jest zbyt szeroko znana poza granicami kraju. Prawdopodobnie najbardziej znaną na świecie książką z Holandii są Pamiętniki Anny Frank.
W Holandii widać, że ludzie czytają książki, w TV w paśmie o dobrej oglądalności są programy o książkach, na plakatach na mieście oraz w telewizji można zobaczyć reklamy książek, jest też dość sporo księgarni, w których książki są stosunkowo tanie (w porównaniu do zarobków). Jest też sporo bibliotek, które są nowoczesnymi i często odwiedzanymi miejscami. W bibliotece można uzyskać dostęp do internetu, a także przy kawie czy herbacie poczytać świeżą prasę. Wypożyczać można nie tylko typową popularną literaturę (spośród których dużo nowości), ale także przewodniki turystyczne, poradniki, słowniki, podręczniki, masę książek dziecięcych, ale także płyty z filmami. Dużo w bibliotekach jest książek obcojęzycznych, dominuje wśród nich oczywiście język angielski, ale np. jedna z biblbiotek w mieście, gdzie mieszkam (Haarlem) ma książki w kilkudziesięciu językach, w tym paręnaście pozycji po polsku.
Co ciekawe dostęp do bibliotek jest płatny, są różne abonamenty, przykładowo w Haarlemie podstawowy kosztuje 36€ rocznie, ale dopłaca się parę € za wypożyczenie filmu i można mieć pożyczonych maksymalnie 8 książek do trzech tygodni (filmy na tydzień tylko). Droższy abonament (50€) pozwala pożyczyć do 16 książek do sześciu tygodni, a filmy (darmowo) na dwa tygodnie. Książki można zwracać o dowolnej porze dnia i nocy wrzucając je po prostu do "dziury" w ścianie biblioteki :)
A co Holandia robi, żeby promować czytelnictwo? Dzieci do uzyskania pełnoletności korzystają z bibliotek za darmo, a każde dziecko, gdy skończy 3 miesiące dostaje specjalny prezent od biblioteki - kuferek z dwiema książeczkami (na zdjęciu). A w Polsce? W Polsce jutro obchodzimy rocznicę wypadku w Smoleńsku, kto by tam zajmował się jakimś tam czytelnictwem, po co to komu...
Niestety nie udało mi się znaleźć żadnych świeżych danych, ale wiem, że w roku 2008 prawie dokładnie 90% mieszkańców Holandii przeczytało choć jedną książkę. Najczęściej czytane książki to beletrystyka, najczęściej fikcja literacka, w tym sporo horrorów i fantastyki. Co ciekawe, najczęściej czyta się lokalnych autorów, a literatura niderlandzka nie jest zbyt szeroko znana poza granicami kraju. Prawdopodobnie najbardziej znaną na świecie książką z Holandii są Pamiętniki Anny Frank.
W Holandii widać, że ludzie czytają książki, w TV w paśmie o dobrej oglądalności są programy o książkach, na plakatach na mieście oraz w telewizji można zobaczyć reklamy książek, jest też dość sporo księgarni, w których książki są stosunkowo tanie (w porównaniu do zarobków). Jest też sporo bibliotek, które są nowoczesnymi i często odwiedzanymi miejscami. W bibliotece można uzyskać dostęp do internetu, a także przy kawie czy herbacie poczytać świeżą prasę. Wypożyczać można nie tylko typową popularną literaturę (spośród których dużo nowości), ale także przewodniki turystyczne, poradniki, słowniki, podręczniki, masę książek dziecięcych, ale także płyty z filmami. Dużo w bibliotekach jest książek obcojęzycznych, dominuje wśród nich oczywiście język angielski, ale np. jedna z biblbiotek w mieście, gdzie mieszkam (Haarlem) ma książki w kilkudziesięciu językach, w tym paręnaście pozycji po polsku.
Co ciekawe dostęp do bibliotek jest płatny, są różne abonamenty, przykładowo w Haarlemie podstawowy kosztuje 36€ rocznie, ale dopłaca się parę € za wypożyczenie filmu i można mieć pożyczonych maksymalnie 8 książek do trzech tygodni (filmy na tydzień tylko). Droższy abonament (50€) pozwala pożyczyć do 16 książek do sześciu tygodni, a filmy (darmowo) na dwa tygodnie. Książki można zwracać o dowolnej porze dnia i nocy wrzucając je po prostu do "dziury" w ścianie biblioteki :)
A co Holandia robi, żeby promować czytelnictwo? Dzieci do uzyskania pełnoletności korzystają z bibliotek za darmo, a każde dziecko, gdy skończy 3 miesiące dostaje specjalny prezent od biblioteki - kuferek z dwiema książeczkami (na zdjęciu). A w Polsce? W Polsce jutro obchodzimy rocznicę wypadku w Smoleńsku, kto by tam zajmował się jakimś tam czytelnictwem, po co to komu...
niedziela, 24 marca 2013
Tydzień książki
Jeśli dziś w Holandii podróżując pociągiem widzielibyście kogoś, kto zamiast biletu konduktorowi pokazuje książkę, to nie oznacza to, że nadużyliście marihuany czy holenderskiej (wątpliwej) gościnności. Dziś, jeden dzień w roku można mieć książkę zamiast biletu. Już wyjaśniam, o co chodzi.
Pomimo iż w holenderskiej telewizji w dość atrakcyjnym czasie antenowym są stosunkowo często programy poświęcone książkom czy pisarzom, to przez jeden tydzień w roku media poświęcają szczególnie dużo uwagi narodowej literaturze. To Boekenweek, czyli tydzień książki, który czasem trwa 8, a czasem nawet 10 dni :)
Tradycja jest dość długa, bo pierwszy tydzień książki zorganizowano w marcu 1932 roku i od tamtej pory co roku (z przerwą na II wojnę) w marcu odbywa się impreza poświęcona holenderskiej literaturze. Tydzień książki zaczyna się bardzo elitarnym balem, na który zapraszane są postaci ważne dla niderlandzkiej literatury. Dostać się na ten bal jest bardzo trudno, dlatego w tym samym czasie, w budynku nieopodal odbywa się "bal wykluczonych", czyli tych, którzy nie dostąpili zaszczytu zaproszenia :) Co roku jeden pisarz (z reguły Holender) dostaje zaszczyt napisania Boekenweekgeschenk (dosłownie: prezent tygodnia książki), czyli cienkiej książeczki będącej nowelą czy zbiorem kilku krótkich opowiadań. Tą książkę dostaję się za darmo (stąd: prezent) przy zakupach w księgarni powyżej określonej kwoty (ostatnio 12.50€). Abonenci niektórych bibliotek dostają ją w ogóle gratis za samo członkowstwo. Boekenweekgeschenk drukowany jest w setkach tysięcy egzemplarzy, co w przeliczeniu na rozmiar Polski oznaczałoby nakład pomiędzy jednym a dwoma milionami...
W niedzielę kończącą tydzień książki (w tym roku 16-24 marca, czyli dziś) można po całym kraju podróżować pociągami za okazaniem właśnie tej cienkiej książeczki.
Dzieci też mają swój tydzień książki, który odbywa się w październiku. Także zaczyna się wielką imprezą Kinderboekenbal. Dla dzieci także pojawia się Kinderboekenweekgeschenk, czyli książeczka rozdawana za darmo do zakupów literatury dziecięcej, a dla dzieci nieumiejących czytać jest nawet książka z obrazkami Prentenboek van de Kinderboekenweek.
O tym, co Holandia robi, żeby zachęcić dzieci do czytania będzie w następnym wpisie. Tymczasem na obrazku obok księgarnia w Utrechcie - obowiązkowo z rowerami.
Pomimo iż w holenderskiej telewizji w dość atrakcyjnym czasie antenowym są stosunkowo często programy poświęcone książkom czy pisarzom, to przez jeden tydzień w roku media poświęcają szczególnie dużo uwagi narodowej literaturze. To Boekenweek, czyli tydzień książki, który czasem trwa 8, a czasem nawet 10 dni :)
Tradycja jest dość długa, bo pierwszy tydzień książki zorganizowano w marcu 1932 roku i od tamtej pory co roku (z przerwą na II wojnę) w marcu odbywa się impreza poświęcona holenderskiej literaturze. Tydzień książki zaczyna się bardzo elitarnym balem, na który zapraszane są postaci ważne dla niderlandzkiej literatury. Dostać się na ten bal jest bardzo trudno, dlatego w tym samym czasie, w budynku nieopodal odbywa się "bal wykluczonych", czyli tych, którzy nie dostąpili zaszczytu zaproszenia :) Co roku jeden pisarz (z reguły Holender) dostaje zaszczyt napisania Boekenweekgeschenk (dosłownie: prezent tygodnia książki), czyli cienkiej książeczki będącej nowelą czy zbiorem kilku krótkich opowiadań. Tą książkę dostaję się za darmo (stąd: prezent) przy zakupach w księgarni powyżej określonej kwoty (ostatnio 12.50€). Abonenci niektórych bibliotek dostają ją w ogóle gratis za samo członkowstwo. Boekenweekgeschenk drukowany jest w setkach tysięcy egzemplarzy, co w przeliczeniu na rozmiar Polski oznaczałoby nakład pomiędzy jednym a dwoma milionami...
W niedzielę kończącą tydzień książki (w tym roku 16-24 marca, czyli dziś) można po całym kraju podróżować pociągami za okazaniem właśnie tej cienkiej książeczki.
Dzieci też mają swój tydzień książki, który odbywa się w październiku. Także zaczyna się wielką imprezą Kinderboekenbal. Dla dzieci także pojawia się Kinderboekenweekgeschenk, czyli książeczka rozdawana za darmo do zakupów literatury dziecięcej, a dla dzieci nieumiejących czytać jest nawet książka z obrazkami Prentenboek van de Kinderboekenweek.
O tym, co Holandia robi, żeby zachęcić dzieci do czytania będzie w następnym wpisie. Tymczasem na obrazku obok księgarnia w Utrechcie - obowiązkowo z rowerami.
sobota, 23 marca 2013
Ruigoord - wolna wioska artystów
Ruigoord to była wyspa i była wieś, obecnie w granicach administracyjnych Amsterdamu. Może nie wszyscy wiedzą, ale w okolicy Amsterdamu jest też całkiem spory port i właśnie wioska ta padła ofiarą rozbudowy portu. W latach sześćdziesiątych wszystkie domy odkupiono i mieszkańcy wynieśli się ze wsi. W kolejnych latach sukcesywnie burzono kolejne fragmenty wsi i wznoszono na nich infrastrukturę portową. Jednak we wczesnych latach siedemdziesiątych rozbudowa portu stanęła i w 1973 ocalały fragment wsi zaanektowała grupa artystów. W Holandii są długie tradycje "anekcji" pustostanów (squatting), szczególnie w tych czasach w Amsterdamie nie było to nic dziwego - łupem squattersów padły setki budynków. Jednak Ruigoord przetrwał aż do teraz.
Obecnie wioska artystów składa się z kilkunastu budynków skupionych wokół budynku dawnego kościoła, który teraz jest świetlico-kawiarnią. Na całym terenie jest sporo rzeźb, instalacji, a w prawie każdym domu mieści się jakaś pracownia, atelier czy coś podobnego. Trochę ma to klimat kopenhaskiej Christianii, tym bardziej, że mieszkańcy nazywają swoją wioską "wolnym kulturalnym portem Ruigoord". Oczywiście teraz jest to wszystko zalegalizowane, jednak wciąż tam mieszkają ludzie wyglądający dość hipisowsko :)
Ciekawostką jest to, że port w późniejszych latach się jednak rozrastał i otoczył prawie ze wszystkich stron osadę artystów. Zdjęcie obok (pochodzi ze strony Ruigoord) przedstawia już trochę już nieaktualny widok z lotu ptaka (polecam obejrzeć powiększenie). U samej góry zdjęcia widać hałdy przeładowywanego węgla, po lewej zbiorniki gazu, nad wsią infrastrukturę do przepompowywania gazu, a po prawej wielkie hale, od których wiatr niesie bardzo mocny zapach kakao (okazuje się, że Amsterdam to największy na świecie przeładowczy port kakao). A nad tym wszystkim górują ooolbrzymie wiatraki, które generują 10% prądu zużywanego przez mieszkańców Amsterdamu.
Wieś artystów działa prężnie - w pracowniach powstają różne dzieła sztuki (oraz pewnie także przy okazji "dzieła" "sztuki"). We wsi odbywają się różnego rodzaju festyny, kursy technik artystycznych, dziś akurat niemłode panie uczyły się gry na bębnach (wszystko oczywiście w byłym kościele). Mają tu także miejsce festiwale, w tym np. kilkudniowy międzynarodowy festiwal poetycki. Ruigoord nie jest wielką atrakcją turystyczną, jednak wszyscy mieszkańcy są bardzo mili dla zwiedzających ich wieś, a w przeciwieństwie do Christianii tu wszędzie można robić zdjęcia.
niedziela, 3 marca 2013
Kilka ciekawostek z Holandii
W przygotowaniu jest kilka ciekawych wpisów, natomiast tym razem tylko garść ciekawostek.
Około 1% sprzedawanych samochodów w Holandii jest elektryczna, wydaje się to mało, ale rząd wprowadził ogromne ulgi podatkowe, a na wielu ulicach w miastach pojawiają się miejsca do "tankowania" elektrycznych samochodów. Są także miejsca parkingowe wyłącznie dla elektrycznych, tanie wypożyczalnie takich aut itp. Wiele firm także pod biurami montuje słupek, do którego można podłączyć elektryczny samochód, trend jest bardzo widoczny i można się spodziewać, że w tym tak małym kraju samochody elektryczne będą zdobywać coraz większą popularność. Na zdjęciu obok właśnie samochód "tankujący" nad kanałem w Amsterdamie.
W całej Holandii ponad 30% podróży po mieście odbywa się na rowerze (co i tak jest bardzo imponujące, bo nieeuropejskich imigrantów rzadko się widuje na rowerach, oni czują się wartościowymi ludźmi tylko w czarnym BMW czy Audi, a rower to wstyd i degrengolada). Jest to spora liczba, bo np. taka rowerowa Kopenhaga ma ten wskaźnik tylko 25%. Wiele miast, w szczególności Amsterdam ma lepsze wyniki niż średnia, przekraczające nawet 50%, ale nawet niezbyt rowerowe miasta stawiają sobie cele, żeby coraz więcej ludzi korzystało z rowerów. Niedawno s'Hertogenbosch postanowiło w ciągu kilku lat osiągnąć wskaźnik 44% podróży na rowerach. W tym celu będą budowane kolejne drogi rowerowe, często mające swoje własne trasy, a nie wzdłuż ulic, samochody będą wciąż sukcesywnie rugowane z centrów miast, podziemne parkingi dla samochodów staną się parkingami rowerowymi, każdy nowy budynek wielorodzinny ma mieć "garaż" dla rowerów itp. Polecam świetny filmik o tym:
A na koniec coś szokującego dla tradycyjnego Polaka-katolika - w Holandii trwa dyskusja na temat tego, czym jest rodzina i ilu rodziców może mieć dziecko. Zdarzają się sytuację, gdzie rodzice się rozwodzą, znajdują nowych partnerów i wtedy dziecko może mieć nawet czworo rodziców (którzy niekoniecznie muszą być dwoma mężczyznami i dwiema kobietami). Zdarza się także, że dziecko ma dwie mamy czy dwóch ojców (pamiętacie holenderskiego chłopca, który o tym śpiewał?). To są realne przypadki z życia, z którym prawodawstwo sobie nie radzi, np. w prawie istnieje sformułowanie o matce dziecka, ale co w przypadku, gdy matki są dwie? Sprawa nie jest łatwa, bo czy dwie matki są tak samo ważne, czy ta biologiczna jest bardziej ważna? Co w przypadku sporów, dziedziczenia itp? Holendrzy przynajmniej dyskutują na ten temat, bo tymczasem według polskich parlementarzystów nie ma żadnego problemu i rodzina składa się tylko z heteroseksualnej pary przeciwnej płci, która ma na to papier (najlepiej od księdza) i gram złota na palcu.
Około 1% sprzedawanych samochodów w Holandii jest elektryczna, wydaje się to mało, ale rząd wprowadził ogromne ulgi podatkowe, a na wielu ulicach w miastach pojawiają się miejsca do "tankowania" elektrycznych samochodów. Są także miejsca parkingowe wyłącznie dla elektrycznych, tanie wypożyczalnie takich aut itp. Wiele firm także pod biurami montuje słupek, do którego można podłączyć elektryczny samochód, trend jest bardzo widoczny i można się spodziewać, że w tym tak małym kraju samochody elektryczne będą zdobywać coraz większą popularność. Na zdjęciu obok właśnie samochód "tankujący" nad kanałem w Amsterdamie.
W całej Holandii ponad 30% podróży po mieście odbywa się na rowerze (co i tak jest bardzo imponujące, bo nieeuropejskich imigrantów rzadko się widuje na rowerach, oni czują się wartościowymi ludźmi tylko w czarnym BMW czy Audi, a rower to wstyd i degrengolada). Jest to spora liczba, bo np. taka rowerowa Kopenhaga ma ten wskaźnik tylko 25%. Wiele miast, w szczególności Amsterdam ma lepsze wyniki niż średnia, przekraczające nawet 50%, ale nawet niezbyt rowerowe miasta stawiają sobie cele, żeby coraz więcej ludzi korzystało z rowerów. Niedawno s'Hertogenbosch postanowiło w ciągu kilku lat osiągnąć wskaźnik 44% podróży na rowerach. W tym celu będą budowane kolejne drogi rowerowe, często mające swoje własne trasy, a nie wzdłuż ulic, samochody będą wciąż sukcesywnie rugowane z centrów miast, podziemne parkingi dla samochodów staną się parkingami rowerowymi, każdy nowy budynek wielorodzinny ma mieć "garaż" dla rowerów itp. Polecam świetny filmik o tym:
A na koniec coś szokującego dla tradycyjnego Polaka-katolika - w Holandii trwa dyskusja na temat tego, czym jest rodzina i ilu rodziców może mieć dziecko. Zdarzają się sytuację, gdzie rodzice się rozwodzą, znajdują nowych partnerów i wtedy dziecko może mieć nawet czworo rodziców (którzy niekoniecznie muszą być dwoma mężczyznami i dwiema kobietami). Zdarza się także, że dziecko ma dwie mamy czy dwóch ojców (pamiętacie holenderskiego chłopca, który o tym śpiewał?). To są realne przypadki z życia, z którym prawodawstwo sobie nie radzi, np. w prawie istnieje sformułowanie o matce dziecka, ale co w przypadku, gdy matki są dwie? Sprawa nie jest łatwa, bo czy dwie matki są tak samo ważne, czy ta biologiczna jest bardziej ważna? Co w przypadku sporów, dziedziczenia itp? Holendrzy przynajmniej dyskutują na ten temat, bo tymczasem według polskich parlementarzystów nie ma żadnego problemu i rodzina składa się tylko z heteroseksualnej pary przeciwnej płci, która ma na to papier (najlepiej od księdza) i gram złota na palcu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)