środa, 25 września 2013

Broek in Waterland

Broek in Waterland jest miasteczkiem niedaleko Amsterdamu i jest świetnym celem krótkiej wycieczki poza miasto. Można tu zdecydowanie odetchnąć od zgiełku wielkiego miasta, a Broek jest ślicznym, wręcz bajkowym miejscem, które od dawna słynęło z urody i czystości, Mieszka tu zaledwie 2350 mieszkańców, dlatego też z reguły panuje przejmująca cisza i spokój. W XVII i XVIII wieku w Broek in Waterland osiedliło się wielu bogatych kupców i żeglarzy z Amsterdamu i wszyscy oni bardzo dbali o estetykę miejsca, w którym mieszkali.
Wiele domów pochodzi sprzed 1850 roku, a jakiekolwiek nowe budynki muszą stylem nawiązywać do otoczenia. Większość domów w Broek jest z drewna albo ma drewnianą fasadę, ale wszystkie są bardzo zadbane. Tutaj także, jak w prawie całej Holandii, wiele okien nie ma firanek i spacerując po miateczku można pozaglądać do wnętrz i zobaczyć, jak mieszkańcy je urządzili.
Do Broek in Waterland można łatwo dojechać autobusem z Amsterdamu, ale ze względu na bliskie położenie (tylko 8 km od Amsterdamu) jest też świetnym celem rowerowej wycieczki, w trakcie której można zobaczyć typowo holenderskie i bardzo płaskie pastwiska pełne krów, owiec i koni.

środa, 7 sierpnia 2013

Czy Polakom brakuje kultury pływania?

Holenderskie media znów podawały informacje o Polakach informując tym razem, że brakuje nam kultury pływania. To, że Polacy toną u siebie setkami, nie interesuje Holendrów, ale jeśli topią się w Holandii, to już media o tym mówią. W ciągu ostatnich paru dni, pomiędzy 1 a 4 sierpnia w Holandii utonęło pięcioro Polaków, z czego troje kilka kilometrów od Haarlemu, w którym mieszkam. Na zdjęciu obok właśnie jezioro pośród nadmorskich wydm, w którym tydzień temu utonął polski 19-latek.
Zbiegło się to akurat w czasie, kiedy w Polsce utonęła niedawno czwórka dzieci w Warcie. Holenderskie media podchwyciły temat informując, że w tym roku w Polsce miało miejsce ponad 300 utonięć. W ciągu tych wakacji w Holandii utonęło 14 osób, z czego połowa z Europy Środkowo-Wschodniej, a w ciągu ostatniego weekendu dokładnie 5 osób i to wszyscy z Polski. Tutejsze media twierdzą, że w Polsce brakuje kultury pływania, że szkoły nie uczą pływać i że rodzice nie zdają sobie sprawy z wagi tej umiejętności. Na korzyść Polaków świadczy tylko jeden czynnik - w Polsce sezon na pływanie trwa kilka miesięcy, podczas gdy w Holandii od kilku dni do maksymalnie kilku tygodni. Inna sprawa, że w Holandii jest tyle wody, że można przypadkiem wpaść do kanału o dowolnej porze roku. Statystyki niestety potwierdzają smutny dla Polski obraz - tylko 60% Polaków potrafi pływać, podczas gdy u Holendrów ten odsetek jest ponad 90%.
Warto podkreślić, że dla Holendrów nauka pływania jest bardzo ważna. Tutejsze dzieci odkąd ukończą cztery lata mogą ubiegać się o tzw. zwemdiploma (dyplom pływacki), który ma trzy stopnie: A, B i C. Wymagania oczywiście rosną z kolejnymi stopniami, trzeba przepłynąć odpowiednią odległość prawidłowym stylem pływackim, z czego część pod wodą, a także poradzić sobie w wodzie w ubraniu. Najmłodsze dzieci na stopień A muszą skoczyć do wody w podkoszulce, podczas gdy stopień C wymaga już butów, spodni i bluzy/swetra. Właśnie to skakanie w ubraniu do wody jest najbardziej widowiskową częścią zwemdiploma, rodzice z kamerami oblegają basen, a same dzieci mają z tego dużo frajdy.
Pamiętacie to podekscytowanie w liceum, kiedy kończy się 17 czy 18 lat i można wyrabiać prawo jazdy? W Holandii tak samo mają dzieci, dla których nauka pływania jest bardzo ważna, przekonują ich do tego szkoła i rodzice, a sama nauka jest tak zorganizowana, żeby dzieciom się bardzo podobała. Istnieje nawet powiedzenie "tłumy jak na zakończeniu kursu na zwemdiploma". Holendrzy są przekonani, że dziecko, które ukończy wszystkie trzy stopnie poradzi sobie w wodzie we wszystkich okolicznościach, nawet wpadając do niej w ubraniu. Zwemdiploma także jest wymagane w wielu sytuacjach, np. bez niego nie dostanie się pracy w straży pożarnej czy policji. Wiele basenów prowadzi także zajęcia dla rodziców z niemowlętami, które mogą chodzić na basen (oczywiście nie same), odkąd skończą 3 miesiące. Po ukończeniu zajęć takie niemowlę, które jeszcze nie ma roku, też dostaje dyplom, choć oczywiście nie zwemdiploma, a tylko pamiątkę, która do niczego nie uprawnia. Takie dyplomy jednak (razem ze zdobytymi potem zwemdiploma) ozdabiają pokój niejednego holenderskiego dziecka będąc powodem wielkiej jego dumy.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Edam

O serze edamskim słyszeli wszyscy, ale nie wszyscy chyba wiedzą, że nazwa tego sera pochodzi od małego, sennego holenderskiego miasteczka. Edam, bo to o nim mowa, położony jest ok. 20 km na północny wschód od Amsterdamu i ma dość długą historię, bo prawa miejske uzyskał już w 1357 roku. Do XVI wieku miasto kwitło na handlu, ale ze względu na swoje położenie nie nad otwartym morzem, ale nad dość płytką zatoką, straciło na znaczeniu, jak wszystkie inne portowe miasta w okolicy (poza Amsterdamem), gdy zatoka uległa zamuleniu.
Zauważyliście podobieństwo nazw? Słowo dam oznacza zaporę albo groblę, Amsterdam, nazywający się pierwotnie Amsteldam pochodzi od grobli na rzece Amstel. Tak samo nazwa Edam pochodzi od grobli na rzece E. Nie musicie szukać na mapie, dzięki pracom wodnym i budowie wielu kanałów rzeka E przestała istnieć.
Edam nie należy do najważniejszych atrakcji Holandii, ale mając kilka wolnych godzin w Amsterdamie warto się tam wybrać. Okolice są bardzo ładne, więc z Amsterdamu do Edamu można wybrać się także na fantastyczną rowerową wycieczkę, podziwiając po drodze kanały, pastwiska pełne zwierząt i kilka całkiem ładnych miasteczek. W wakacje w mieście odbywa się targ serowy, a w centrum, w zabytkowych kamieniczkach nad kanałami jest wiele sklepów z serami i pamiątkami. Na zdjęciu obok jest most w centrum Edamu, który jest dość charakterystyczny, bo jest znacznie bardziej szerszy niż dłuższy tworząc "garb" na głównym placu miasta. Edam praktycznie połączył się z miasteczkiem Volendam, do którego też warto się wybrać. Ale o tym już w następnym wpisie, już wkrótce.

wtorek, 9 lipca 2013

Szkoły Steve'a Jobsa - rewolucja w Holandii

Ciekawie wygląda porównanie ostatnich newsów dotyczących szkół w różnych krajach. W Polsce rodzice bronią sześciolatków przed szkołą jak kiedyś powstańcy niepodległości, brytyjskie pięciolatki mają uczyć się programowania, a później drukowania 3D, a w Holandii powstają szkoły "Steve'a Jobsa".
W połowie sierpnia rozpoczyna się rok szkolny i w Holandii poza setkami tradycyjnych szkół swoje drzwi także otworzy jedenaście całkowicie nowych szkół - bez tablicy, kredy, ocen, planu lekcji, piór, wyznaczonych zajęć, nauczycieli, za to z iPadem każdego dziecka i mottem "myśl inaczej" przyświecającym wszystkiemu. Około tysiąca dzieci w wieku do 12 lat już za parę tygodni zacznie naukę w takich rewolucyjnych szkołach, które będą otwarte od 7:30 do 18:30 każdego roboczego dnia, a dzieci mogą przychodzić i wychodzić o dowolnej porze, pod warunkiem, że będą w szkole pomiędzy 10:30 a 15:00. Jedynie Boże Narodzenie i Nowy Rok zmuszą szkoły do zamknięcia. Rodzice będą mogli w dowolnym terminie pojechać z dziećmi na wakacje, a dziecko nie opuści żadnych lekcji, bo... w szkole nie ma lekcji. Ta ostatnia zmiana zresztą w Holandii sama w sobie jest rewolucją, bo tutaj nie można z dzieckiem pojechać na wakacje, kiedy się chce. Rząd decyduje, kiedy która prowincja ma ferie (4 razy do roku) i wtedy oczywiście hotele, campingi, przeloty itp znacznie drożeją.
Każde dziecko będzie wyposażone w iPada, którego oczywiście będzie mieć ze sobą w domu i pewnie na wakacjach też, więc można powiedzieć, że nauka/szkoła będzie trwała cały czas. Dzieci będą mieć mnóstwo edukacyjnych aplikacji, ale także gry i same będą decydować o tym, co robią. Aplikacje służące do nauki mają być bardzo podobne do gier i dzieci same z siebie mają z nich korzystać, w ogóle do tego niezmuszane. Oczywiście rodzice i nauczyciele będą informowani o tym, ile czasu dziecko spędziło w jakiej aplikacji i jakie robi postępy. Jeśli dane dziecko robi słabe postępy np, w artymetyce, to podsunie mu się kilka innych aplikacji matematycznych, które być może lepiej jemu spasują. Co sześć tygodni nauczyciele i rodzicę będą się spotykali (osobiście albo poprzez telekonferencję na skype) i będą ustalać, czego dzieci mają się uczyć w następnym okresie. Rodzice, których nie stać na iPada mają dostać dotację.
Oczywiście taka szkoła nie posadzi nieruchomych dzieci przed świecącymi ekranami na całe dnie. Sporą część czasu dzieci spędzą tak jak w dotychczasowej szkole - będą rysować (na papierze!), budować struktury z klocków, bawić się fizycznie, gonić, rzucać zabawkami itp.
Co ciekawe, do podstawowych zadań szkoły nie należy nauka odręcznego pisania. Najważniejsza jest nauka arytmetyki, czytania i rozumienia tekstu, a pisanie odręczne spadło na dalszy plan. A co z nauczycielami? Nowe szkoły całkowicie odrzucają wizję nauczyciela stojącego przed klasą i wykładającego materiał. Nauczyciele mają nie przeszkadzać dzieciom, ale nadzorować ich zabawę i tylko w wyjątkowych przypadkach prowadzić lekcje.
Jest to wyjątkowa zmiana i może się nam wydawać bardzo rewolucyjna, ale warto przypomnieć sobie, jak wyglądały szkoły 100 lat temu - z lampami naftowymi, kałamarzami i biciem dzieci (właśnie obok zdjęcie z holenderskiej szkoły z początku poprzedniego stulecia). Przy tych dość wizjonerskich pomysłach z brytyjskich i holenderskich szkół, polska akcja "ratujmy maluchy" bardziej pasuje do roku 1913, a nie 2013.

niedziela, 9 czerwca 2013

Przedszkole - tu i tam - Holandia

Dziś przedruk, za zgodą autorki, tekstu o przedszkolu holenderskim. Autorem jest Gosia (mama Jagody), a tekst został opublikowany na blogu "O tym, że". Miłej lektury:

Jeśli mam być szczera, to w temacie holenderskiego przedszkola zaskoczyło mnie praktycznie wszystko... Po dwóch latach nie dziwi mnie już prawie nic ;) Znaczy –  aklimatyzuję się!

Na początku dziwiło mnie, że każdy, kto odkrywał powiększający się brzuch, praktycznie od razu zaczynał temat żłobko-przedszkola, że trzeba je organizować jak najszybciej! Parę miesięcy później okazało się, że faktycznie kryterium wyboru przedszkola dla Jagody będzie jedno  wolne miejsce ;) Ok, dla ścisłości, miałam jeszcze jedno malutkie kryterium… By dziecięca toaleta była za zamykanymi drzwiami, w osobnym pomieszczeniu, nie tam gdzie wszyscy się bawią i jedzą. Tak, tak, tu lepiej nie uruchamiać wyobraźni… Ale przejdźmy do konkretów.
Holenderskie dzieci do żłobko-przedszkoli zaczynają chodzić bardzo wcześnie. Urlop macierzyński jest brutalnie krótki, tylko 16 tygodni, obowiązkowo zaczynany na dwa do czterech tygodni przed terminem porodu. Łatwo więc wyliczyć, że dzieciaczki usamodzielniają się mając zwykle trzy-cztery miesiące. Oczywiście niektóre mamy poświęcają się macierzyństwu, ale jednak zdecydowana większość wraca do pracy od razu. O miejsce jest trudno, pierwszeństwo ma rodzeństwo dzieci będących już w żłobku, a że rodziny holenderskie są bardzo rozwojowe, na miejsce czeka się rok, albo i dłużej. Przyjmowane są dzieci od zera (dokładnie szóstego tygodnia życia) do lat czterech (szkoła jest obowiązkowa dla pięciolatków). Jagoda poszła do żłobka „późno, bo tuż przed pierwszymi urodzinami (teraz ma trzy latka). Chodzi do grupy z dziećmi w wieku do czterech lat, wzorowanej na modelu rodzinnym   dzieci wychowują się razem, jak rodzeństwo, obok siebie. I muszę przyznać, że faktycznie fajna to sprawa. Starsze dzieci uczą się uważać, opiekować i zwracać uwagę na niemowlaczki, np. nie można biegać w salce, bo łatwo nadepnąć małego pełzaczka ;) Niemowlaki natomiast uczą się, obserwując dzieci już chodzące, uczą się zachowania przy stole, dyscypliny, szybciej też podejmują próby wstawania...  Gdy byłyśmy w przedszkolu pierwszego dnia, Jagula rozpłakała się na widok hałasujących czterolatków, wtedy dzieci poprzynosiły jej książeczki, zabawki i rozśmieszały ją bawiąc się w:   A kuku! To był naprawdę uroczy widok :)

Są też grupy dla dzieci w podobnym wieku (do lat dwóch i od dwóch do czterech). W jednej grupie jest zapisanych maksymalnie 16 dzieci, na stałe są trzy panie, jednego dnia są zwykle dwie razem. Nigdy nie ma 16 dzieci równocześnie, bo rzadko które dziecko chodzi do przedszkola cztery dni w tygodniu (jak Jagoda), zwykle przychodzą na trzy lub tylko dwa dni. Rodzice wykorzystują różne przywileje, pracują na niepełne etaty, są tu specjalne dni  Mama / Papa Dag, czyli dzień wolny z dzieckiem, różnie regulowane w różnych firmach, ale jest to standard i nikogo nie dziwi, gdy matka nie pracuje pięć dni w tygodniu. Chyba warto zaznaczyć, że z tego przywileju chętnie też korzystają holenderscy ojcowie. Co ciekawe, nie znam żadnego polskiego taty (z tych tutejszych), który wykorzystywałby swój Papa Dag (tak, tak  nawet tata Jagody, niestety...)!
Przedszkole jest czynne od 7.30 do 18.00, oprócz dni świątecznych (w Holandii to tylko kilka dni w roku). W wakacje często zmieniają się panie w grupie, czasem nawet dochodzą z innych filii. Koszty za żłobko-przedszkole są wysokie, średnio 6.50 euro za godzinę (w placówkach prywatnych też). Na szczęście państwo dofinansowuje przedszkola (gdy rodzice pracują), a wysokość dofinansowania zależy od wysokości zarobków opiekunów i jest bardzo różna.

Posiłki są przygotowywane przez panie i razem z dziećmi jedzone przy jednym dużym stole. Maluszki siedzą na wysokich krzesełkach, dzieci starsze na ławkach. Rozkład posiłków i ich jakość pozostawia wiele do życzenia, ale sprawdza się i nie ma problemu, że dzieci nie jedzą. Jedzą, bo inaczej będą głodne ;) Tak jak zresztą do wszystkiego, w przypadku jedzenia panuje tu totalny luz. Je to je, nie to nie. Pierwszym posiłkiem o 9.30 są owoce i sok jabłkowy (z koncentratu). Duży talerz z kawałkami różnych owoców przechodzi od dziecka do dziecka, każde wybiera kawałek i podaje dalej. I tak kilka rundek. Jabłka, pomarańcze, banan, kiwi, gruszki  ze skórkami. Około południa jest lunch. Praktycznie taki sam każdego dnia. Dziecko wybiera do picia zimne mleko albo maślankę, a pani przygotowuje kanapkę. Do wyboru różne pyszności: ser topiony albo żółty, pasztetowa, miód, dżem, masło orzechowe, appelstroop (słodki syrop z jabłek), do tego margaryna i więcej grzechów nie pamiętam ;) Od święta pojawia się ogórek, papryka, czasem tosty z serem. Oczywiście panie jedzą razem z dziećmi, nie ma specjalnych osób do pomocy. Ewentualnie, gdy trzeba jakieś niemowlę karmić i brakuje rąk, wtedy nawet pani sprzątająca łapie za butlę ;) Ostatnim posiłkiem, w sumie przekąską, jest wafel ryżowy (np. z serkiem topionym), herbatniki albo krakersy (coś w stylu chlebków Wasa), do picia sok jabłkowy. Niestety dzieci nie dostają w ciągu dnia ciepłego picia i posiłków. Między 13.00 a 15.00 jest przerwa na sen, nieobowiązkowa, ale większość dzieci w wieku Jagody śpi, chociaż godzinkę. Dzieci śpią w naprawdę chłodnym (naprawdę!) pokoju, niemowlaczki często na dworze w wózkach lub specjalnych budkach  wyglądających jak klatki dla ptaków (chyba nie trzeba dodawać, że temperatura na dworze nie ma tu większego znaczenia). Na szczęście rodzic decyduje, czy w ogóle podoba mu się ten pomysł .

W przedszkolu nie ma zajęć dodatkowych (myślę, że gdybym zapytała dyrektorkę o zajęcia dodatkowe, zupełnie nie wiedziałaby, o czym mówię ;) Przedszkole nastawione jest na swobodną zabawę, nie na edukację. A jeśli już to bardziej na naukę samodzielności. Ogólnie zajęć kreatywnych jest zdecydowanie mniej niż w polskich przedszkolach, choć dużo układa się drewnianych puzzli, sporo rysuje, lepi z ciastoliny. Są tematy, o których się z dziećmi rozmawia, coś tam robi a propos np. zwierząt, wiosny, czy rodzenia dzieci ;) Ale bardziej w tle, nic na siłę. Nie siada się na dywanie (aaa nie ma dywanu!), gdy pani proponuje jakąś zabawę, kto chce się bawi, reszta robi co chce. Gdy pani czyta książeczkę, kto chce obsiada ją, słucha, przewraca strony, reszta robi co chce. Dzieci bawią się tu czym chcą, z kim chcą, jak chcą. Mają do dyspozycji zabawki, książki, ale i sprzęty domowe (np. starą klawiatura do komputera, telefony, łyżki, butelki z kolorowymi płynami, chochle itp). Dzieci mogą nawet wędrować do sąsiednich grup, co ciocie komentują:  U sąsiada trawa zawsze bardziej zielona...

Najważniejszym miejscem zabawy i tak jest podwórko. Teren duży, są pagórki, zjeżdżalnie, kilka piaskownic, mostek. Ogólnie dość niebezpieczny. Dla jednych po prostu nieprzystosowany, dla innych prawdziwe pure nature ;) Stare opony do zabawy i metalowe retro rowerki. Na dworze spędza się prawie każdą wolną chwilę. Gdy ciepło – praktycznie całe dnie, gdy mocno pada lub wieje  troszeczkę mniej ;)

To co w holenderskim przedszkolu najbardziej rzuca się w oczy polskiej mamie, to luz w zajmowaniu się dziećmi, luz graniczący mocno z niezajmowaniem się nimi w ogóle. Panie są, ale trochę jakby ich nie było. I bałagan, nieład, porozrzucane zabawki, kaloszki. Ogólnie sajgonik. I jeszcze dzieci jedzące piasek na dworze, umorusane i zasmarkane. Maluch może przeciągnąć przez pół podwórka gałąź większą od siebie, mijając panie, one tylko schodzą mu z drogi (ja w tym czasie rzucam się, by przesunąć Jagodę, która jeszcze nie chodzi, z pola rażenia). Dziecko, jak usiądzie na ziemi, to siedzi. Gdy wpadnie do kałuży, to mokre jest do momentu, aż ktoś wreszcie się zorientuje, itd. Panie zdecydowanie nie latają ze ściereczką wycierając buźki ;) To jest to, co mocno dziwi i bulwersuje. I niestety trzeba się do tego przyzwyczaić. Choć luz ten pociąga za sobą czasem nieprzyjemne konsekwencje, np. szukanie dziecka po całym przedszkolu (nie zdarzyło się Jagodzie, ale znam kilka takich historii)…

Z drugiej strony podoba mi się, że na dzieci się nie krzyczy, rozmawia się z nimi i tłumaczy. Siła spokoju! Gdy jakieś łobuzuje przy stole, idzie przemyśleć sprawę na kanapę, potem wraca. Wszystko załatwia się na spokojnie. Nie ma rygoru, ale też dzieci, które w żłobku wychowują się prawie od urodzenia, szczególnej dyscypliny nie potrzebują, wiedzą jakie są zasady i wierzcie lub nie  stosują się.
Kiedyś zapytałam ciocię N., jak to robi, że 12 dzieci (w różnym wieku!) siedzi grzecznie przy stole, praktycznie bez pisknięcia i czeka aż ona sama naleje każdemu sok i poda krakersy... Ona zdziwiona odpowiedziała tylko: – No siedzą, bo wiedzą, że zaraz dostaną jeść ;) Czyż to nie jest banalnie proste?
Nasze przedszkole... Lubię i nie lubię. Jagoda często wraca w zmienionych ciuchach, a w woreczku czekają na mnie niewiarygodnie mokre i ubłocone rajtuzki, nieraz ubłocone i mokre jest prawie wszystko… Najpierw się wściekam. Potem myślę:  No i co w tym złego? Spokojnie! Widać miała ubaw po pachy! Wiem, że miała! No przecież nie będzie całe życie po kałużach skakać...  Ale kto wie, może właśnie dzięki takiemu podejściu  bez stresu, będzie bez oporów całe życie po kałużach skakać? W chwilach zwątpienia myślę, że i tak najważniejsze jest to, jak Ona tam się czuje. A widzę, że czuje się dobrze, swobodnie... I radosna jest jak w domu!

Dziękuję Gosi za zgodę na przedruk tego ciekawego tekstu.

Zobacz też o Holandii:
* najpopularniejsze imiona męskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013 
* najpopularniejsze imiona żeńskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013
* nazwiska holenderskie

piątek, 7 czerwca 2013

Chodzą ulicami ludzie

W poprzednich latach pisałem (tu i tu) o tradycji marszów w Holandii. Holenrzy, mimo iż żyją na kupie i nie mogą ani chwili odpocząć od towarzystwa, zbierają się co roku na czterodniowe marsze, które mają wersję całodzienną (dystanse ok. 20-50 km dziennie) w maju oraz wieczorną w czerwcu. W Haarlemie akurat teraz (4-7 czerwca) są te cztery wieczory. Trasy są następujące: 5 km co wieczór z limitem wieku 5 lat, 10 km co wieczór z limitem wieku 8 lat i 15 km każdego wieczora dla uczestników od 14 lat. Akurat wczoraj było mi dane iść dokładnie trasą spaceru 5-kilometrowego, tylko że w przeciwną stronę, co nie było takie łatwe. Inna sprawa, że kolumna marszu na trasie 5 km była rozciągnięta na ponad 2 km :) Wśród uczestników zdecydowanie dominowały dzieci, te poniżej limitu wieku w wózkach.
Trzeba przyznać, że w tym roku pogoda Holendrom wybitnie dopisała. W czasie, gdy w Polsce, Czechach, Austrii jest nie tak ciepło, a ciągle padające deszcze podowują powodzie , na zachodzie Europy od kilku dni jest bezchmurne niebo, pełne słońce i bardzo ciepło, z temperaturą do 25 stopni, co na wybrzeżu Holandii bardzo rzadko się zdarza. Niedawno słyszałem taki żart: "Bardzo lubię lato w Holandii i nie mogę się doczekać tego jednego dnia w roku", w którym jest sporo prawdy, bo ładna pogoda zdarza się w styczniu, maju czy październiku, a lipiec i sierpień, przynajmniej od kilku lat, bywają zazwyczaj deszczowe, pochmurne i nie za ciepłe.

wtorek, 14 maja 2013

Holenderskie nazwiska - historia

O koronacji i nowym królu Holandii było dużo w polskich mediach, a nic innego się w Holandii nie działo, więc trzeba znaleźć jakiś inny temat :) Kilka lat temu pisałem o holenderskich nazwiskach. Sama lista najpopularniejszych nazwisk nie zmieniła się bardzo, ale warto wspomnieć, skąd w ogóle w Holandii wzięły się nazwiska i dlaczego niektóre z nich są dość śmieszne, nawet dla samych Holendrów. Warto tu dodać, że generalnie na zachodzie Europy ludzie noszą czasem dziwne nazwiska, ale jakoś to ludzi nie śmieszy, np. jeden z byłych niemieckich polityków, Helmut Kohl, ma nazwisko, które po polsku znaczy "kapusta" :)
Najpierw małe tło historyczne: w roku 1795 wojska rewolucyjnej Francji zajęły ówczesną Holandię. W 1806 Napoleon Bonaparte na tronie Holandii posadził swojego brata Ludwika Bonapartego, a w 1810 anektował całe Niderlandy do Francji. Francuzi wprowadzili wiele reform, jedną z nich było wprowadzenie w 1811 roku obowiązku posiadania nazwiska. W tym czasie nazwiska (związane z rodem) posiadała głównie arystokracja. Większość kraju jednak, często niepiśmienna, używała imion oraz dodatkowo przezwisk czy dodatkowych określeń pozwalających na identyfikację: np. Jansens (syn Jana), van Zeeland (z Zelandii), van Dijk (z grobli/tamy),
van der Zee (znad morza) itp. Wiele z tych określeń w sposób naturalny stało się nazwiskami i niektóre z nich są wciąż bardzo popularne do dziś.
Dla niektórych jednak Holendrów wymóg posiadania nazwiska był idiotycznym wymysłem okupanta i byli oni pewni, że wkrótce Holandia wyzwoli się i anuluje wszystkie takie, według nich bzdurne, zmiany. Dlatego oni, czasem dla żartu, czasem jako wyraz buntu czy niechęci dla okupanta, przybierali dość dziwne nazwiska: Pottjebier (szklaneczka piwa), Deurnat (mokre drzwi?), Snip (kiep), Kleinvogel (mały ptak), Vettevogel (tłusty ptak), Piest (siuśki), Scholier (uczeń),Vroegrijp (przedwczesny), Schmertz (pech/kupa), Onrust (zamieszki/niepokój) itp. Wkrótce, bo w 1813, po klęsce Napoleona pod Lipskiem, Holandia ogłosiła niepodległość, ale nazwiska zostały. Dlatego, jak spotkacie Holendra o nazwisku Piest, postarajcie się nie uśmiechać znacząco :)
A powyżej, z całkowicie innej beczki, widoczek sprzed roku z Amsterdamu.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Czytelnictwo

Dzisiejszy wpis może być bolesny dla niektórych czytelników. Nie tak dawno media w Polsce omawiały badania, z których wynika, że ponad 60% Polaków w roku 2012 nie przeczytało ani jednej książki. Czytelnictwo (a raczej jego brak) na tym poziomie utrzymuje się zresztą co najmniej 10 lat. W Holandii wygląda to zupełnie inaczej, więc postanowiłem trochę przybliżyć temat.
Niestety nie udało mi się znaleźć żadnych świeżych danych, ale wiem, że w roku 2008 prawie dokładnie 90% mieszkańców Holandii przeczytało choć jedną książkę. Najczęściej czytane książki to beletrystyka, najczęściej fikcja literacka, w tym sporo horrorów i fantastyki. Co ciekawe, najczęściej czyta się lokalnych autorów, a literatura niderlandzka nie jest zbyt szeroko znana poza granicami kraju. Prawdopodobnie najbardziej znaną na świecie książką z Holandii są Pamiętniki Anny Frank.
W Holandii widać, że ludzie czytają książki, w TV w paśmie o dobrej oglądalności są programy o książkach, na plakatach na mieście oraz w telewizji można zobaczyć reklamy książek, jest też dość sporo księgarni, w których książki są stosunkowo tanie (w porównaniu do zarobków). Jest też sporo bibliotek, które są nowoczesnymi i często odwiedzanymi miejscami. W bibliotece można uzyskać dostęp do internetu, a także przy kawie czy herbacie poczytać świeżą prasę. Wypożyczać można nie tylko typową popularną literaturę (spośród których dużo nowości), ale także przewodniki turystyczne, poradniki, słowniki, podręczniki, masę książek dziecięcych, ale także płyty z filmami. Dużo w bibliotekach jest książek obcojęzycznych, dominuje wśród nich oczywiście język angielski, ale np. jedna z biblbiotek w mieście, gdzie mieszkam (Haarlem) ma książki w kilkudziesięciu językach, w tym paręnaście pozycji po polsku.
Co ciekawe dostęp do bibliotek jest płatny, są różne abonamenty, przykładowo w Haarlemie podstawowy kosztuje 36€ rocznie, ale dopłaca się parę € za wypożyczenie filmu i można mieć pożyczonych maksymalnie 8 książek do trzech tygodni (filmy na tydzień tylko). Droższy abonament (50€) pozwala pożyczyć do 16 książek do sześciu tygodni, a filmy (darmowo) na dwa tygodnie. Książki można zwracać o dowolnej porze dnia i nocy wrzucając je po prostu do "dziury" w ścianie biblioteki :)
A co Holandia robi, żeby promować czytelnictwo? Dzieci do uzyskania pełnoletności korzystają z bibliotek za darmo, a każde dziecko, gdy skończy 3 miesiące dostaje specjalny prezent od biblioteki - kuferek z dwiema książeczkami (na zdjęciu). A w Polsce? W Polsce jutro obchodzimy rocznicę wypadku w Smoleńsku, kto by tam zajmował się jakimś tam czytelnictwem, po co to komu...

niedziela, 24 marca 2013

Tydzień książki

Jeśli dziś w Holandii podróżując pociągiem widzielibyście kogoś, kto zamiast biletu konduktorowi pokazuje książkę, to nie oznacza to, że nadużyliście marihuany czy holenderskiej (wątpliwej) gościnności. Dziś, jeden dzień w roku można mieć książkę zamiast biletu. Już wyjaśniam, o co chodzi.
Pomimo iż w holenderskiej telewizji w dość atrakcyjnym czasie antenowym są stosunkowo często programy poświęcone książkom czy pisarzom, to przez jeden tydzień w roku media poświęcają szczególnie dużo uwagi narodowej literaturze. To Boekenweek, czyli tydzień książki, który czasem trwa 8, a czasem nawet 10 dni :)
Tradycja jest dość długa, bo pierwszy tydzień książki zorganizowano w marcu 1932 roku i od tamtej pory co roku (z przerwą na II wojnę) w marcu odbywa się impreza poświęcona holenderskiej literaturze. Tydzień książki zaczyna się bardzo elitarnym balem, na który zapraszane są postaci ważne dla niderlandzkiej literatury. Dostać się na ten bal jest bardzo trudno, dlatego w tym samym czasie, w budynku nieopodal odbywa się "bal wykluczonych", czyli tych, którzy nie dostąpili zaszczytu zaproszenia :) Co roku jeden pisarz (z reguły Holender) dostaje zaszczyt napisania Boekenweekgeschenk (dosłownie: prezent tygodnia książki), czyli cienkiej książeczki będącej nowelą czy zbiorem kilku krótkich opowiadań. Tą książkę dostaję się za darmo (stąd: prezent) przy zakupach w księgarni powyżej określonej kwoty (ostatnio 12.50€). Abonenci niektórych bibliotek dostają ją w ogóle gratis za samo członkowstwo. Boekenweekgeschenk drukowany jest w setkach tysięcy egzemplarzy, co w przeliczeniu na rozmiar Polski oznaczałoby nakład pomiędzy jednym a dwoma milionami...
W niedzielę kończącą tydzień książki (w tym roku 16-24 marca, czyli dziś) można po całym kraju podróżować pociągami za okazaniem właśnie tej cienkiej książeczki.
Dzieci też mają swój tydzień książki, który odbywa się w październiku. Także zaczyna się wielką imprezą Kinderboekenbal. Dla dzieci także pojawia się Kinderboekenweekgeschenk, czyli książeczka rozdawana za darmo do zakupów literatury dziecięcej, a dla dzieci nieumiejących czytać jest nawet książka z obrazkami Prentenboek van de Kinderboekenweek.
O tym, co Holandia robi, żeby zachęcić dzieci do czytania będzie w następnym wpisie. Tymczasem na obrazku obok księgarnia w Utrechcie - obowiązkowo z rowerami.

sobota, 23 marca 2013

Ruigoord - wolna wioska artystów

Ruigoord to była wyspa i była wieś, obecnie w granicach administracyjnych Amsterdamu. Może nie wszyscy wiedzą, ale w okolicy Amsterdamu jest też całkiem spory port i właśnie wioska ta padła ofiarą rozbudowy portu. W latach sześćdziesiątych wszystkie domy odkupiono i mieszkańcy wynieśli się ze wsi. W kolejnych latach sukcesywnie burzono kolejne fragmenty wsi i wznoszono na nich infrastrukturę portową. Jednak we wczesnych latach siedemdziesiątych rozbudowa portu stanęła i w 1973 ocalały fragment wsi zaanektowała grupa artystów. W Holandii są długie tradycje "anekcji" pustostanów (squatting), szczególnie w tych czasach w Amsterdamie nie było to nic dziwego - łupem squattersów padły setki budynków. Jednak Ruigoord przetrwał aż do teraz. Obecnie wioska artystów składa się z kilkunastu budynków skupionych wokół budynku dawnego kościoła, który teraz jest świetlico-kawiarnią. Na całym terenie jest sporo rzeźb, instalacji, a w prawie każdym domu mieści się jakaś pracownia, atelier czy coś podobnego. Trochę ma to klimat kopenhaskiej Christianii, tym bardziej, że mieszkańcy nazywają swoją wioską "wolnym kulturalnym portem Ruigoord". Oczywiście teraz jest to wszystko zalegalizowane, jednak wciąż tam mieszkają ludzie wyglądający dość hipisowsko :) Ciekawostką jest to, że port w późniejszych latach się jednak rozrastał i otoczył prawie ze wszystkich stron osadę artystów. Zdjęcie obok (pochodzi ze strony Ruigoord) przedstawia już trochę już nieaktualny widok z lotu ptaka (polecam obejrzeć powiększenie). U samej góry zdjęcia widać hałdy przeładowywanego węgla, po lewej zbiorniki gazu, nad wsią infrastrukturę do przepompowywania gazu, a po prawej wielkie hale, od których wiatr niesie bardzo mocny zapach kakao (okazuje się, że Amsterdam to największy na świecie przeładowczy port kakao). A nad tym wszystkim górują ooolbrzymie wiatraki, które generują 10% prądu zużywanego przez mieszkańców Amsterdamu. Wieś artystów działa prężnie - w pracowniach powstają różne dzieła sztuki (oraz pewnie także przy okazji "dzieła" "sztuki"). We wsi odbywają się różnego rodzaju festyny, kursy technik artystycznych, dziś akurat niemłode panie uczyły się gry na bębnach (wszystko oczywiście w byłym kościele). Mają tu także miejsce festiwale, w tym np. kilkudniowy międzynarodowy festiwal poetycki. Ruigoord nie jest wielką atrakcją turystyczną, jednak wszyscy mieszkańcy są bardzo mili dla zwiedzających ich wieś, a w przeciwieństwie do Christianii tu wszędzie można robić zdjęcia.

niedziela, 3 marca 2013

Kilka ciekawostek z Holandii

W przygotowaniu jest kilka ciekawych wpisów, natomiast tym razem tylko garść ciekawostek.
Około 1% sprzedawanych samochodów w Holandii jest elektryczna, wydaje się to mało, ale rząd wprowadził ogromne ulgi podatkowe, a na wielu ulicach w miastach pojawiają się miejsca do "tankowania" elektrycznych samochodów. Są także miejsca parkingowe wyłącznie dla elektrycznych, tanie wypożyczalnie takich aut itp. Wiele firm także pod biurami montuje słupek, do którego można podłączyć elektryczny samochód, trend jest bardzo widoczny i można się spodziewać, że w tym tak małym kraju samochody elektryczne będą zdobywać coraz większą popularność. Na zdjęciu obok właśnie samochód "tankujący" nad kanałem w Amsterdamie.
W całej Holandii ponad 30% podróży po mieście odbywa się na rowerze (co i tak jest bardzo imponujące, bo nieeuropejskich imigrantów rzadko się widuje na rowerach, oni czują się wartościowymi ludźmi tylko w czarnym BMW czy Audi, a rower to wstyd i degrengolada). Jest to spora liczba, bo np. taka rowerowa Kopenhaga ma ten wskaźnik tylko 25%. Wiele miast, w szczególności Amsterdam ma lepsze wyniki niż średnia, przekraczające nawet 50%, ale nawet niezbyt rowerowe miasta stawiają sobie cele, żeby coraz więcej ludzi korzystało z rowerów. Niedawno s'Hertogenbosch postanowiło w ciągu kilku lat osiągnąć wskaźnik 44% podróży na rowerach. W tym celu będą budowane kolejne drogi rowerowe, często mające swoje własne trasy, a nie wzdłuż ulic, samochody będą wciąż sukcesywnie rugowane z centrów miast, podziemne parkingi dla samochodów staną się parkingami rowerowymi, każdy nowy budynek wielorodzinny ma mieć "garaż" dla rowerów itp. Polecam świetny filmik o tym:

A na koniec coś szokującego dla tradycyjnego Polaka-katolika - w Holandii trwa dyskusja na temat tego, czym jest rodzina i ilu rodziców może mieć dziecko. Zdarzają się sytuację, gdzie rodzice się rozwodzą, znajdują nowych partnerów i wtedy dziecko może mieć nawet czworo rodziców (którzy niekoniecznie muszą być dwoma mężczyznami i dwiema kobietami). Zdarza się także, że dziecko ma dwie mamy czy dwóch ojców (pamiętacie holenderskiego chłopca, który o tym śpiewał?). To są realne przypadki z życia, z którym prawodawstwo sobie nie radzi, np. w prawie istnieje sformułowanie o matce dziecka, ale co w przypadku, gdy matki są dwie? Sprawa nie jest łatwa, bo czy dwie matki są tak samo ważne, czy ta biologiczna jest bardziej ważna? Co w przypadku sporów, dziedziczenia itp? Holendrzy przynajmniej dyskutują na ten temat, bo tymczasem według polskich parlementarzystów nie ma żadnego problemu i rodzina składa się tylko z heteroseksualnej pary przeciwnej płci, która ma na to papier (najlepiej od księdza) i gram złota na palcu.

sobota, 9 lutego 2013

Królowa z przeszłością

Niedawno wspominałem, że rządząca od 33 lat królowa Beatrycze abdykowała i tron zajmie jej syn książę koronny Wilhelm Aleksander. Jego żona, księżniczka Maxima, będzie nazywana królową, choć tak naprawdę jej tytuł brzmi "królowa małżonka" i jest głównie honorowy. Królowa Maxima w przeciwieństwie do swojej teściowej nie będzie mieć żadnej władzy politycznej czy militarnej. Tu ujawnia się ciekawa niesprawiedliwość - mąż królowej z reguły ma tytuł księcia, a żona króla jest jednak królową (choć bez żadnej władzy).
Nie milkną od lat kontrowersje na temat przełości rodziny Maximy. Parlament holenderski po długich i burzliwych obradach wyraził zgodę na małżeństwo księcia, ale wciąż media są pełne informacji z argentyńskiej przeszłości. O co tak naprawdę chodzi?
Większość na pewno kojarzy film Evita, w którym Madonna grała Evitę Perón, (drugą) żonę prezydenta/dyktatora Argentyny Juana Peróna. Wkrótce po śmierci Evity Juan wziął trzecią z kolei żonę - Isabel Perón. Isabel po śmierci Juana została wybrana jako prezydent Argentyny. Miała 43 lata i była najmłodszym przywódcą w całej Ameryce Łacińskiej i pierwszą kobietą-prezydentem w dziejach świata (warto wspomnieć, że w chwili obecnej prezydentem Argentyny także jest kobieta). Po niecałych dwóch latach Isabel została obalona przez juntę wojskową, która rządziła przez kolejne 7 lat. Ten czas określany jest w historii Argentyny jako brudna wojna, w czasie której niewygodni dla władzy ludzie znikali bez śladu. Takich "znikniętych" przez władzę było sporo, od 9.000 do 30.000 (niektórzy z nich zostali zrzuceni z samolotów do oceanu setki kilometrów od lądu).
A jak jest w to zamieszana przyszła królowa Holandii? Ojciec Maximy, Jorge Zorreguieta, był ministrem rolnictwa, w pierwszym rządzie junty. Oficjalnie nic mu nie udowodniono, a on sam utrzymuje, że o zniknięciach ludzi (oraz więzieniach, torturach itp) nic nie wie. Ciężko jednak w to wierzyć, bo dziesiątki pracowników ministerstwa rolnictwa także zostało aresztowanych, a niektórzy z nich zniknęli. Jorge Zorreguieta był dość ważną osobą stojącą na najwyższych szczeblach władzy i jest wręcz niemożliwe, żeby chociaż nie słyszał o znikających opozycjonistach, dziennikarzach, działaczach związkowych i innych niewygodnych osobach.
W holenderskim sądzie wciąż jest otwarta sprawa ofiar junty przeciwko Maximie i jej rodzinie. Była już bliska przedawnieniu, ale w 2010 roku Holandia podpisała konwencję uznającą "znikanie" ludzi za zbrodnię bez przedawnienia. Media informują o kolejnych świadkach opisujących wydarzenia w Argentynie pod rządami junty wojskowej. Ojciec przyszłej królowej konsekwentnie zaprzecza wszelkim oskarżeniom, ale odmawia także składania szerszych wyjaśnień.
Okazuje się jednak, że sprawa ta nie ma dużego wpływu na Maximę, jest ona powszechnie bardzo lubiana i szanowana, jest nawet bardziej popularna od swojego męża, który jest Holendrem (tak naprawdę to jest pół-Holendrem i pół-Niemcem) i prawdziwym dziedzicem tronu. Jednak z powodu całego tego zamieszania o przeszłość rodziny Maximy, jej ojciec nie jest mile widziany w Holandii na oficjalnych wizytach. Kiedy 30 kwietnia Maxima będzie koronowana na królową Niderlandów, jej ojciec będzie to oglądał w telewizji po drugiej stronie Atlantyku.

piątek, 1 lutego 2013

Wspomnienie powodzi z 1953

Dzisiejsza data, 1 lutego, to bardzo ważny dzień w Holandii. Szczególnie dziś, kiedy to przypada okrągła sześćdziesiąta rocznica powodzi z roku 1953. W nocy z soboty 31 stycznia 1953 na niedzielę 1 lutego na Morzu Północnym szalał potężny sztorm. Bardzo silne wiatry i duży przypływ spiętrzyły tak wodę, że w niektórych miejscach jej poziom dochodził do 5,6 metra powyżej poziomu morza. Spora część Holandii jest poniżej terenu morza, ale poziom wody był za wysoki i wały w kilku miejscach nie wytrzymały. W tych czasach większość stacji radiowych nie nadawała w ogóle w nocy, a nikt wcześniej ludzi nie ostrzegał. W rezultacie powódź zastała wielu ludzi w ich własnych łóżkach. Brak ostrzeżeń i kompletne zaskoczenie, weekend, środek nocy, a wreszcie zima - wszystko to przyczyniło się do tego, że spośród 70.000 ludzi zmuszonych do nagłej ucieczki z domów, zginęło 1836. Pierwotna liczba ofiar była 1835, ale później wliczono do niej także dziecko, które utonęło zaledwie kilka godzin po narodzinach. Najbardziej ucierpiało południe Holandii, głównie prowincja Zelandia. Największe żniwo zebrała śmierć na dwóch wyspach: Schouwen-Duiveland i Goeree-Overflakkee - ludzie tam nie mieli już gdzie uciekać. Północ Holandii była relatywnie bezpieczna, głównie dzięki wielkiej tamie Afsluitdijk (pisałem o niej wcześniej).
Warto wspmnieć o dramatycznej walce, jaka trwała całą noc o uratowanie wału wzdłuż rzeki IJssel. Ten jeden wał bronił prowincji Południowa i Północna Holandia, zamieszkanych wówczas przez 3.000.000 ludzi przed zalaniem. Nad ranem jednak przemoczony wał pęknął i morska woda zaczęła zalewać pola. Burmistrz miasteczka Nieuweekerk wpadł na pomysł, żeby wyrwę w wale zatkać statkiem. Kapitan Arie Evegroen zgrabnie kierując swoim statkiem zatkał dziurę i uratował obie prowincje.
Do podsumowania powodzi z 1953 należy doliczyć 30.000 utopionych zwierząt i 47.300 zalanych budynków, z czego 10.000 zostało całkowicie zniszczone.
Powódź ta dla Holendrów była szokiem i pokazała im, że ich zabezpieczenia nie są wystarczające. Rezultatem tej tragedii był Plan Delta - ogromny zakres prac, realizowanych przez dziesięciolecia przez wszystkie kolejne rządy, który teraz czyni Holandię dużo bezpieczniejszym krajem (pisałem o tym także wcześniej). Poniżej materiały filmowe na temat tej powodzi:

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Królowa abdykuje

Niektórzy czytelnicy zapewne pamiętają, że Holandia jest monarchią dynastyczną. O holenderskiej rodzinie królewskiej pisałem już kiedyś na samych początkach bloga, warto jednak przybliżyć ponownie temat. A dlaczego dziś? Dziś akurat rodzina królewska zwróciła się do mediów o czas antenowy o 19:00 na wystąpienie królowej i wszyscy zaczęli spekulować, co takiego królowa chce ogłosić. Większość była zgodna - królowa abdykuje na rzecz swojego syna.
Warto przypomnieć - obecna królowa Beatrycze rządzi nieprzerwanie od 30 kwietnia 1980 roku, kiedy to abdykowała jej matka królowa Juliana. Spekulacje na temat potencjalnej abdykacji Beatrycze nasiliły się bardzo na początku 2010, kiedy to mijało okrągłe 30 lat od jej koronacji, potem ucichły, żeby znów powrócić z siłą w ostatnich dniach. W czwartek 30 stycznia królowa Beatrycze kończy 75 lat i wielu uważało, że królowa wykorzysta tę datę i abdykuje.
Królowa w dość krótkim wystąpieniu telewizyjnym powiedziała, że wkrótce kończy 75 lat, a ten rok jest także szczególny, bo mija w nim okrągłe 200 lat od założenia dystastii Orańskiej-Nassau. Królowa uznała, że to dobry czas, żeby przekazać koronę kolejnemu pokoleniu, a jej syn i jego małżonka są gotowi na przejęcie tronu.
Trzeba tutaj zwrócić uwagę, że od 1890 Holandia jest nieprzerwanie rządzona przez kobiety, więc teraz po raz pierwszy od długiego czasu będzie w kraju król mężczyzna. Kiedyś kobieta dziedziczyła tron, jak nie było syna w rodzinie, ale niedawno zmieniono zasady, że tron dziedziczy najstarsze dziecko, niezależnie od płci. Co ciekawe, dziecko rodziny panującej może stracić prawo do tronu, co przydarzyło się synowi właśnie abdykującej królowej, księciu Johanowi-Friso. Na jego ślub (z byłą dziewczyną mafioza) nie wyraził zgody parlament, a książę idąc jednak za głosem serca pozbawił się prawa do tronu. Inna sprawa, że miał na ten tron małe szanse, bo był drugim z kolei synem królowej. Rok temu, 17 lutego, książę Johan-Friso został przysypany przez lawinę w Alpach. Od tego czasu jest w stanie śpiączki i lekarze nie sądzą, żeby kiedykolwiek odzyskał przytomność. Być może to także przyczyniło się do tego, że królowa Beatrycze postanowiła przekazać władzę.
Królowa Beatrycze ma trzech synów, najstarszy z nich, książę Wilhelm Aleksander (Willem-Alexander) ma już 45 lat, więc dość długo czekał na tron. Holenderska rodzina królewska małżonków szukała najczęściej wśród niemieckich szlachetnych rodzin, następca tronu jednak poślubił w 2002 roku Argentynkę Maximę Zorreguietę Cerruti. Pomimo różnych kontrowersji parlament (po długich naradach) jednak wyraził zgodę na to małżeństwo i książe nie utracił prawa do tronu. Holendrzy bardzo szybko polubili Maximę i teraz nie dadzą o niej złego słowa powiedzieć.
Książę Wilhelm Aleksander i księżniczka Maxima mają trzy córki, więc za jakiś czas korona Niderlandów wróci w ręce kobiet. Najstarsza ich córka, księżniczka Katarzyna Amalia (Catharina-Amalia) niedawno skończyła 9 lat, więc można przewidzieć, że jej ojciec prędko nie abdykuje :) Koronacja nowego króla odbędzie się już wkrótce - 30 kwietnia - w dzień królowej, święto narodowe Holandii (pisałem o tym tu i tu).
Holenderska rodzina królewska żyje bardzo skromnie i unika jakichkolwiek skandali. Są normalnymi obywatelami i także jeżdżą na rowerach, polecam ich rowerowe zdjęcia. Ich funkcje są najczęściej reprezentacyjne, faktyczną władzę sprawuje rząd z premierem na czele. Przez to wszystko Holendrzy, będąc świadomi tego, ile ich monarcha kosztuje, wciąż w większości ją popierają. A ja cały czas nie wiem, czy Polak mieszkający w Holandii jest poddanym czy nie :)

wtorek, 15 stycznia 2013

Najpopularniejsze imiona holenderskie w 2012 - chłopcy

Rozpoczęte poprzednio zestawienie najpopularniejszych imion w Holandii w roku 2012 zakończymy chłopcami. W tym roku niewielkie zmiany w porównaniu z poprzednimi latami.
  1. Daan (także na topie w 2011 i 2009) - skrócona wersja hebrajskiego imienia Daniel
  2. Bram - skrót imienia Abraham
  3. Sem - imię hebrajskie, najstarszy syn Noego miał właśnie na imię Sem i był założycielem ludu zwanego potem Semitami
  4. Lucas - biblijne imię
  5. Milan - imię z Czech i Bałkanów
  6. Levi - hebrajskie imię, Lewi syna Jakuba i Lei dał początek Lewitom
  7. Luuk - skrócona wersja Łukasza
  8. Thijs - skrócona wersja imienia Mateusz
  9. Jayden - młode imię, najprawdopodobniej z USA
  10. Tim - skrócona forma greckiego imienia Tymoteusz
  11. Finn - imię z Irlandii i Skandynawii, w Holandii w wersji damskiej jest skrótem od Józefiny
  12. Stijn - skrócona wersja imienia Augustyn
  13. Thomas - także biblijno-aramejskie imię
  14. Lars - imię ze Skandynawii
  15. Ruben - w Biblii Ruben był najstarszym synem Jakuba (to on właśnie uratował swojego brata Józefa, kiedy to pozostali bracia chcieli go zabić)
  16. Jesse - kolejne biblijne imię - syn Obeda i ojciec Dawida, późniejszego króla Izreala (słynne drzewo Jessego)
  17. Noah - po polsku Noe, ten od arki
  18. Julian - łacińskie imię
  19. Max - oczywiście skrót łacińskiego imienia Maksymilian
  20. Liam - skrócona wersja imienia William, niegdyś tylko męskie, obecnie coraz częściej także dziewczynki noszą to imię
Tak jak w przypadku dziewczynek dominują skróty oraz hebrajskie i biblijne imiona. Warto jednak przypomnieć, że w Holandii imieniem może być dowolny zlepek spółgłosek i samogłosek, ważne, żeby nie był obraźliwy i był różny od nazwiska. Sprawia to, że niektórzy rodzice wykazują się naprawdę inwencją i kreatywnością przy wymyślaniu imion. W Polsce całe szczęście nie ma chyba możliwości dać dziecku na imię Urk, Kerof albo Tink.

Zobacz też:
* najpopularniejsze imiona męskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013 
* najpopularniejsze imiona żeńskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013
* nazwiska holenderskie

sobota, 12 stycznia 2013

Najpopularniejsze imiona holenderskie w 2012 - dziewczynki

Rok się skończył, pora więc napisać wpis, który na pewno będzie cieszył się dużą popularnością. Nie wiedziałem, jak dużo ludzi wyszukuje w Google informacji o imionach holenderskich. Tutejsza instytucja zamująca się dopłatami do dzieci opublikowała właśnie dane o najpopularniejszych imionach w roku 2012. W poprzednich latach pisałem na ten temat kilka razy, zawsze zaczynając od chłopców, tym razem dla odmiany, skupimy się najpierw na dziewczętach.

Najpopularniejsze imiona nadawane dziewczynkom w Holandii w 2012 to:
  1. Emma (także na topie w 2011 i 2009) - skrócona forma średniowiecznych frankońskich imion
  2. Sophie - imię greckie, oznacza "mądrość"
  3. Julia - żeńska forma imienia Juliusz
  4. Anna - najpopularniejsze imię świata, rodowód hebrajski (od "Hanna")
  5. Lisa - skrót od hebrajskiego imienia Elisabeth
  6. Isa - skrócona wersja Izabeli
  7. Eva - biblijne imię
  8. Saar - forma imienia Sara
  9. Lotte - skrót od imienia Charlotte
  10. Tess - skrócona wersja imienia Teresa
  11. Lynn - skrót od imion Caroline albo Catheline
  12. Fleur - po francusku "kwiat", albo w innych językach "flora"
  13. Sara - imię hebrajskie
  14. Lieke - jak zwykle skrót, tym razem od Andżeliki
  15. Noa - imię hebrajskie, będące skrótem od (męskiego) imienia Noah (po polsku Noe, ten od arki)
  16. Fenna - bardzo niderlandzkie imię, oznacza strażniczkę pokoju
  17. Sarah - kolejna forma imienia Sara
  18. Mila - skrót od imienia Milena albo Emila
  19. Sanne - skróca forma imienia Susanne
  20. Roos - swojska Róża
Imiona podlegają modom, lecz te zmieniaja się stosunkowo wolno. W ciągu ostatnich lat w Holandii najpopularniejsze są praktycznie te same imiona, czasem zamieniają się jedynie miejscami na liście.

Zobacz też:
* najpopularniejsze imiona męskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013 
* najpopularniejsze imiona żeńskie w Holandii w latach: 2009, 2010, 2011, 2012 oraz 2013
* nazwiska holenderskie

czwartek, 10 stycznia 2013

Fietsplan

Podczas, gdy w Polsce więzienia są pełne nietrzeźwych rowerzystów, a polscy urzędnicy dwoją się i troją, by utrudnić korzystanie z rowerów, Holandia robi, co może, żeby je spopularyzować. Polska po raz kolejny pokazuje, że jest bardzo bogatym krajem, bo Holandia wprost przyznaje, że nie stać jej na budowę tylu dróg, więc jedyną rozsądną alternatywą dla komunikacji po mieście są rowery.
W minionym roku wiele firm dołączyło do programu fietsplan. Polega on na tym, że pracownik kupuje nowy rower, którego cena odliczana jest od wynagrodzenia brutto (przed opodatkowaniem), przez co rower wychodzi o 30-40% taniej. Rower można spłacić z jednej pensji, można także mieć jego spłatę rozłożoną na maksymalnie 6 miesięcy. Pracownik w zamian za to zobowiązuje się do jeżdżenia do pracy na tym rowerze (a w przypadku, gdy mieszka ponad 15 km od pracy, do pokonywania co najmniej części trasy) przez minimum pół każdego miesiąca przez najbliższe trzy lata. Rower można kupić dowolnego typu, nie ma problemu z tym, żeby mężczyzna kupił typowo damski (czy wręcz "babciny") rower, jedynym ograniczeniem jest cena roweru - odliczane od podatku jest maksymalnie 749 €, jeśli wybrany rower kosztuje więcej, to różnica jest dopłacana z własnej kieszeni pracownika. Jeśli rower kosztuje mniej niż powyższy limit, to można dokupić w ramach fietsplan także akcesoria, ubezpieczenie czy też usługi serwisowe na najbliższe lata. Powyżej na zdjęciu bony na 70 €, dokładnie tyle kosztuje dobry łańcuch (do przypinania roweru) wraz z bardzo praktycznymi sakwami - są to podstawowe akcesoria kupowane w Holandii.
Fietsplan pozwala na kupno zarówno nowego, jak i używanego roweru, jednak większość ludzi raczej wybiera nowe. Warto zwrócić uwagę, że nowe rowery są w Holandii dość drogie. Ceny typowych miejskich rowerów zaczynają się od 400-500 €, a rower powyżej 1000 € nie jest niczym wyjątkowym. Rowery tutaj także są dość często kradzione, więc kupno nowego, ładnego jednośladu może być pewnym ryzykiem. Mimo wszystko w Holandii jest więcej rowerów niż ludzi, a kraj od wielu lat prowadzi konsekwentną politykę promującą rowery, dzięki czemu oszczędza ogromne pieniądze na budowach dróg, ochronie środowiska, czy służbie zdrowia.

czwartek, 3 stycznia 2013

Nowy rok w Holandii, 2013

Jak co roku Holendrzy przywitali nowy rok na swój sposób. Warto przypomnieć, że przez cały rok fajerwerki są tu zakazane (pisałem już o tym kiedyś - tu i tu), dlatego na sylwestra Holendrzy dostają istnego fioła i strzelaniny jest tu więcej niż pod Stalingradem na przełomie 1942/43 :)
Jednak co roku odbywa się także inne noworoczne wydarzenie, w którym staram się brać udział - noworoczna kąpiel. Pisałem już o tym na początku 2011 i 2012, warto też wspomnieć, co działo się kilka dni temu.
Noworoczne kąpiele odbywają się teraz w około 100 miejscach w całym kraju, pierwszy raz np. zorganizowało to miasteczko, w którym mieszkam (Haarlem) nad jednym z jezior. Jednak najciekawsza jest kąpiel w niedalekim morzu, a Zandvoort (jakieś 5-6 km z Haarlemu) ma najdłuższą historię noworocznych kąpieli w całej Holandii, tegoroczna edycja była pięćdziesiąta trzecia z kolei. Niestety było dość ciepło, bo około 8 stopni, a najwięcej emocji byłoby podczas naprawdę mroźnej pogody. W Zandvoort zgromadziło się ponad 3000 szaleńców (w Scheveningen niedaleko Hagi było ponad 10.000 ludzi), którzy na dany sygnał rozpoczęli rozgrzewkę, po czym, na drugi sygnał, pobiegli hurtem do morza. Zdjęcie właśnie przedstawia taki moment, wraz z kilkoma spóźnionymi osobami :)
Woda nie była taka zimna, większość ludzi wbiegła do wody, pochlapała się trochę i wybiegła, ale niektórzy próbowali nawet pływać. Rozpiętość wiekowa uczestników była duża, przyszło sporo młodzieży, w tym także dzieci (tak gdzieś od 10 lat w górę), ale było dużo dorosłych i także starszych osób, często całe rodziny. Na youtube jest trochę relacji z wydarzenia, oto jedna z nich:


Wszystkim czytelnikom na koniec składam najlepsze życzenia na nadchodzący 2013 rok!